i radowało go to wesołe i pobłażliwe ujmowanie życia. Nie odnajdywał w niej surowego pedantyzmu cnotliwości. Wymieniali ironicznie refleksje, a Marcel dumał, jakby to było dobrze pozyskać dla siebie tę mądrą duszę i dzielić z nią przygody życia. W jakiż sposób? Wszystko jedno! Kochanką, albo żoną jego mogłaby zostać. Był wolny od przesądów, nie przywiązywał wagi do „przypadkowego macierzyństwa“ Anetki, a nawet do miłostek, jakie mogła przeżyć w czasie minionym. Nie dręczyłby jej na pewno dozorowaniem i nie tykałby tajemnic życia wnętrznego. Każda strona musi mieć swą część wolności duchowej i fizycznej. Żądać miał jeno zamiar, by żyli razem, by była wesoła, rozsądna, słowem, by została jego wspólniczką w interesach i rozrywkach (pod mianem rozrywki rozumiał wszystko, porozumienie, przywiązanie, no i resztę).
Dumał nad tem długo, a wreszcie powiedział jej to pewnego wieczoru, w bibljotece, gdy kończyli robotę, a zachodzące słońce złociło rudawą skórę książek. Anetkę zdziwiło to wielce. Jakto? Wracał do dawnych... zdało się... skończonych już spraw?
— Bardzo pan uprzejmy, drogi przyjacielu — odparła — ale nie myślmy o tem już.
— Przeciwnie... myślmy! Czemużby nie?
— No tak... czemużby nie? — powiedziała do siebie. — Lubię go, chętnie rozmawiam... ale nie, to chyba niemożliwe! Szkoda nawet dyskutować...
Franck siedział przed nią, po drugiej stronie, jasną brodę złociło mu słońce, oparł ręce o stół, ujął dłoń Anetki i rzekł:
— Proszę pomyśleć przez pięć minut... No... Nie powiem nic... Znamy się... ileż to lat... dwanaście... piętnaście...? Czyż potrzeba tłumaczyć?
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana II.djvu/187
Ta strona została przepisana.
183