Pewnej niedzieli, rano Anetka była sama w mieszkaniu, bo Marek poszedł grać w piłkę z kolegą do ogrodu luksemburskiego. Anetka siedziała bezczynnie w fotelu, rada, że może spokojnie siedzieć wolną chwilą i snuła marzenia, których niewyraźnym nieco meandrom dała się ponosić bezwolnie.
Ktoś zastukał. Zawahała się, nie chcąc mącić sobie spokoju. Ale stukanie gwaltowne i dzwonienie powtórzyło się. Otwarła i ujrzała Sylwję. Pierwszem wrażeniem Anetki była radość, a Sylwja oddała jej uścisk serdeczny. Potem wspomniały niesnaski i naprężoną sytuację, to też zmieszane zaczęły sobie przyświadczać i pytać o zdrowie. Mówiły sobie: ty i ton panował poufały, ale serca były zamknięte. Anetka zadawała sobie pytanie, poco Sylwja przyszła, ale Sylwji nie spieszno było mówić tego. Rozmawiając o tem i owem, nie mogła się widocznie wyzbyć pewnej myśli, a wiedząc, że i tak nie wytrzyma, powiedziała wprost:
— Anetko, dość tego! Obie byłyśmy winne!
Dumna Anetka nie chciała się przyznać. Silna, zbyt nawet silna poczuciem słuszności, powiedziała:
— Ja nie poczuwam się do winy!
Sylwja nie znosiła połowiczności, oraz by jej ktoś nie okazał przychylności, więc odparła urażona: