Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana II.djvu/278

Ta strona została przepisana.

jące się kolumny gmachu Rzeczpospolitej. Jako przyjaciel ludu nie chce, by go dobywano z grobowca... a to... proszę słuchać... a to właśnie przez filantropję! Śliczna rzecz... nieprawdaż? Na ostatku przedłożono mi pięknie wystylizowaną petycję tychże samych lokatorów z protestem przeciw wyrzucaniu ich z mieszkań... Cóż miałem robić? Augurowie śmiali się... zacząłem się tedy śmiać z nimi. Ale zapowiedziałem, że dobrego żartu nie wypada chować pod korzec, a więc zamierzam opisać to posiedzenie i posłać do Matin’a. Zaprotestowano z wielkiem oburzeniem, ale zrobię to. A Hipokratesy, których osmaruję, nie zaniedbają odwetu. Wiedzą w co uderzyć. Ale, jak pani powiada... będzie walka! Tak, pani wojowniczko! Ha... pamięta pani ów wieczór u Solange? To pani lubi, zdaje się?
— Tak, lubię, bo piękną jest rzeczą walczyć przeciw niesprawiedliwości! Chciałabym być mężczyzną!
— Zbyteczne! Pani walczy przecież!
— Nie żaliłam się nigdy na konieczność walki, ale na duszną atmosferę. Nasz los, to bój w piwnicy... wy, mężczyźni, walczycie w świeżem powietrzu, na wyżynach!
— Ha! Jak pani drgają nozdrza! Niby koniowi, co węszy proch! Widziałem to już, zauważyłem onego wieczoru!
— Drwił pan wówczas ze mnie!
— Nie... nie! To zbyt podobne do mnie, bym miał drwić!
— Jątrzyłeś mnie pan... urągałeś mi!
— Tak... tak... spostrzegłem zaraz... Nie omyliłem się!
— Na początku byłeś pan w nastroju dość wzgardliwym.

274