muż był tak twardy, niemal pełen urazy chwilami?... Zaco? Czyż za nadmiar miłości?
— Tak, nadmierna miłość to moja choroba! — mówiła sobie. — Nie trzeba tego ludziom i krępuje ich. Ale syn mój nie kocha mnie wcale, radby uciec, jest bardzo mało moim synem! Nie wie i nie odczuwa tego co ja.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A jednak w tym właśnie czasie, w sercu małego Marka jaśniała miłość i poezja. Pokochał do szaleństwa Noemi miłością dziecięcą, bezsensowną i trawiącą, która nie wie niemal, czego chce od kobiety, widzieć ją, czuć, dotykać, czy smakować? Nie ma w istocie pojęcia o posiadaniu, gdyż sam jest opętany. Marek omdlewał niemal, dotykając rąk Noemi, przyciskając do nich usta, koniec nosa, który, niby nos młodego psiaka węszył czy odurzającą woń kobiecego ciała. Była mu żywym kwiatem i owocem. Łaknął ukąszenia i drżał z obawy, że wbije zęby... Raz nawet (o wstydzie)... Potem czekał ze strachem, co nastąpi, pewny oburzenia, publicznych wymówek i odpędzenia. Ona jednak rzekła ze śmiechem:
— Psiaku!
Uderzyła go po uchu i potarła jego nosem kilka razy po miejscu, gdzie wbił zęby, mówiąc:
— Przeproś... przeproś, szkaradniku!
Odtąd bawiła się młodem zwierzątkiem, nie zamierzając nic złego, ni dobrego, drażniąc tylko zakochanego malca, co dla niej nie miało znaczenia. Nie sądziła, by sprawa była poważną dla Marka, on jednak (mimo pozorów innych, syn Anetki) wziął rzecz tragicznie.