Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Cóż za towarzysz!... Zdawało mu się nieraz, że czuł szaloną ochotę wycałować ją siarczyście! Ale fantazja ta mijała szybko, nawet zanim miał czas ją sobie sformułować. Jedno szydercze spojrzenie, przeszywające na wylot gasiło cały rozpęd. Nie było złudzeń! Wściekał się, że gdy nań patrzy, nie może być poważnym i jednocześnie wybuchał śmiechem. Cóż za rozkosz śmiać się razem i rozumieć wzajemnie! Śmiech jest lekiem przeciw pysze, jak i przeciw przygnębieniu chorobliwemu, zwłaszcza dla młodzieńca, który raz uważa się za wszechpotężnego, a drugi raz za nicość... Namiętności jego rosną wraz z ciałem nazbyt prędko, jest dzieckiem jeszcze, a czuje się już mężczyzną. Tragiczna zmarszczka wrodzona Markowi, a podkreślona świadomie przed zwierciadłem, była w rękach Sylwji czemś jak aksamitny kapelusz, który modelowała zręcznemi palcami. Znała z doświadczenia krzepiącą moc śmiechu inteligentnego... Metody tej zalecać nie sposób innym. Każda metoda tyle warta, co osoba praktykująca ją. Nie należy ryzykować naśladowania Sylwji bez jej zręczności, gdyż możnaby się sparzyć. Był to artykuł paryski... bez konkurencji...

Ciotka i siostrzeniec, paryżanie z krwi i kości, zgadzali się doskonale. Ta cicha swoboda i zdrowa ironja ufności, bez cieni, które są gorsze niż światło, wywołały zwolna wzajemną ufność Marka. Posunął się aż do opowiadania o doświadczeniach własnych, przedstawiając je nawet w świetle, niezbyt dla siebie korzystnem, a popędliwego chłopaka nie rozgniewał jej śmiech. Po wywnętrzeniu się z tego, co było, wyznał to, co jest, i pytał o radę, gdy miał popełnić jakieś szaleństwo. Nie znaczyło to jeszcze, by się miał powstrzymać. Przynajmniej wiedział teraz atoli, że jest głupcem. Ile razy spostrzegła, że nie zdoła go namówić, by dał pokój, mówiła:

98