Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/132

Ta strona została przepisana.

Ale Anetka nie była usposobiona do bicia przed nim czołem. Widziała jego refleks na twarzy syna i przejmowało ją to grozą. Marek nie był tuż teraz podniecony, znikła drżączka, urywane słowa, przeskoki gwałtowne nastroju, śmiech szyderczy, słowem wszystko co niepokoiło matkę roku zeszłego. Nie było w nim teraz widać nic. Zobojętniał zupełnie. Blada jego twarz, którą żarła, skryta kędyś, na dnie, gorączka trawiąca, była podobna do drzemiącej powierzchni stawu. Woda mętna, ale bez zmarszczki, nieruchoma, nie widać nic w głębi, a z zewnątrz nie pada żadne odbicie. Woda śpi...
Śpi, tak się wydaje, bowiem nie dostrzega, nie czuje, nie słyszy ni huraganu, kładącego wokoło całe lasy, ni smrodliwego zaduchu śmierci, ni jęków, ni matki, pochylonej z niepokojem nad brzegiem... Cóż wiedzieć można, zresztą?... Życie jakieś drąży sobie drogę pod mazistym nalotem, kryjącym staw. Nie czas jeszcze na ujawnienie. A jeśliby nawet ujawnił się, to nie oczom błagalnym matki.
Zwierzał się potrosze w rozmowach ze Sylwją. Było mu z nią dobrze i mówił spokojnie. W stosunku do Anetki pilnował się i obserwował. Zresztą nie było już w nim zuchwalstwa, irytacji, jak dawniej. Stał się grzeczny. Słuchał, nie odpowiadając. Czekał bez niecierpliwości. Czekał cierpliwie na jej wyjazd.

∗             ∗

WYJECHAŁA, zupełnie wyczerpana. Syn był jej teraz bardziej obcym, niż w okresie starć. Z przeciwnikiem coś zawsze jeszcze łączy, z obojętnym — nic. Stała mu się niepotrzebną. Starczyły mu inne, n. p. Sylwja. Traci placówkę ten, kto ją opuszcza. Przepadł już dla niej.

114