Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Nie było dla niej miejsca w sercu syna, ni w świecie całym. Wiedziała dobrze, z kim nie jest, a z kim jest, tego nie dostrzegała wcale. Wszystkie ludzkie racje bytu, chęci życia, wiary, chęci wierzenia, walki, podniet zwycięstwa, wszystko to spadło z jej ciała, jak odzież zużyta, jak z drzewa listowie zeszłoroczne. A mimo to... chciała... Obcym był jej ten stan neurasteniczny, w którym energja rozwiewa się i znika płochliwie. Przepajała ją energja, a przygnębienie miało swe źródło jeno w braku zużytkowania tej energji. Co począć z tą siłą, żądzą czynu, walki, kochania... z żądzą (tak, i ona także...) nienawidzenia? Czyż kochać to, co kochają oni? Nie! Czy nienawidzić to, co oni nienawidzą? Przenigdy! Walczyć? Ale za jaką sprawę? Kędyż się zwrócić ma, do kogo, będąc osamotnioną w tej ciżbie?

Od tygodnia już podjęła na nowo służbę w szkole. Pewnego wieczora październikowego wracała do mieszkania znużona i przejęta. Padał deszcz chłodny. Tuż pod domem ujrzała w ulicy niezwykłe zbiegowisko.
Opodal urządzono naprędce szpital. Okopy Verdun wyrzucały stosy rannych. Zbrakło miejsca na krwawe ochłapy męczenników. Poraz pierwszy zapomniana mieścina otrzymała swój ładunek. I odstawieni tam, po raz pierwszy, byli Niemcami!
W miasteczku nie było, aż do czasu wojny, porządnego szpitala dla miejscowej nawet ludności. Biednych rozbitków pracy, czy lenistwa (co wychodzi na jedno, zresztą) umieszczano w lokalach ciasnych, smrodliwych, napół rozwalonych, gdzie zaraza i brud miały od wieków osiedle. Nikogo to nie raziło, chorych, ani lekarzy. Przywyknięto i koniec. Ale wraz z postępem czasu (to znaczy, wojny) zjawiły się nowe myśli (raczej słowa)

115