Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/137

Ta strona została przepisana.

wpił się w nie... Wyrażały litość... Ach, cóż za światło nieoczekiwane wśród konania! I nagle zbudziła się skryta na dnie nadzieja.
— Hilfe![1] — zawołał.
Pochyliła się nad nim, podkładając dłoń pod głowę. Szeptała mu po niemiecku słowa współczucia. Była to rosa ożywcza, spadająca na skórę suchą i rozpaloną. Chwycił drugą wolną jej rękę, a Anetka odczuwała teraz każde drgnienie konającego. Szeptała, by był cierpliwy. Biedny młodzian zapierał dech, by stłumić okrzyki. Coraz to mocniej ściskał dłoń, trzymającą go nad otchłanią. Oczy Anetki nabierały coraz to czulszego wyrazu, w miarę, jak nadchodziła śmierć. Mówiła:
Söhnchen! Knäbelein! Mein armer lieber Kleiner...[2]
Drgnął po raz ostatni, otwarł usta, by zawołać. Pocałowała go i nie wysunęła dłoni z uścisku konającego, aż kiedy się przekonała, że nie żyje.
Poszła do domu. Była trzecia rano. Mgła lodowata. Niebo szare. Ulice puste. Pokój bez ognia na kominku. Nie położyła się wcale, aż do białego rana. Czuła odrazę do ludzi. Serce miała przepojone bólem... A mimo to doznawała ulgi. Odnalazła swe miejsce w tragedji ludzkości.

∗             ∗

OPADŁO wszystko, co jej ciężyło dotąd. Strząsnęła to jednym ruchem ramion. I teraz, gdy to miała u stóp, pojęła, jak niezmierne dźwigała brzemię...

Kłamała. Okłamywała samą siebie. Unikała własnego wzroku. Nie chciała patrzeć prosto w twarz potwornym, gnębiącym ją idejom. Przyjmowała biernie konieczność wojny i ojczyzny. Uznawała bojaźliwie

  1. Pomocy.
  2. Synku! Chłopaczku! Moje biedne, drogie maleństwo!...
119