Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Nie znam tego...
Herman wzruszył zlekka ramionami i podjął:
— Natura?... Łatwiejby sobie jeszcze poradzić z Bogiem! Boga stać przynajmniej na rozum... (tak nam się przynajmniej wydaje!...) Ale czemże jest Natura? Kto ją widział? Gdzie ma głowę, serce, oczy?
— Tutaj. To moje oczy, moje ciało, moje serce. To ja i bliźni mój.
— Bliźni?... Zaraz, spójrz pani lepiej! Ach, proszę, nie odchodzić. Proszę zaczekać chwilę jeszcze!...
Wszedł gość. Rumiany młodzieniaszek. Miał minę lalkowatą i dobroduszną, jak pucołowate aniołki portalu katedry w Bourges. Był odziany w mundur niebieski. Towarzysz Hermana, syn bogatego właściciela dóbr z sąsiedniego okręgu. Miał urlop i zrobił pięć mil, by odwiedzić przyjaciela. Ucałował go i skłonił się uprzejmie Anetce. Potem jął mówić. Kipiał dobrym humorem i zdrowiem. Przynosił wieści o tym, o tamtym, a nazwiska to były dobroduszne i wesołe, niby lokaje z komedji. Towarzysze „stamtąd.“ Byli zabici, ale byli także żywi. Nosowy, śpiewny akcent miejscowy, umilał opowiadanie. Młodzieniec starał się złagodzić swawolę wyrażeń, ze względu na Anetkę (szacunek dla dam!). Miał się na baczności. Zwracał się do niej tonem ugrzecznienia i namaszczenia staromodnego. Otworzył do dna serce, mówiąc z pełną szczerością o rodzinie, o matce i małej siostrze, którą uwielbiał. Wyglądał jak wielkie dziecko, serdeczne, grzeczne, a przedewszystkiem krągłe.
Gdy poszedł, Herman spytał Anetkę:
— Cóż pani sądzi? On jest jak masło. Można nim posmarować chleb.
— Ni śladu obłudy, — odparła — mleko czyste, niezbierane. Pachnie bujną trawą łąk waszych.

134