Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/162

Ta strona została przepisana.

błysku jego oczu po pierwszych zaraz słowach. Rozpoznał język ojczyzny swojej, ojczyzny trwalszej od wszystkich Iljonów... język Przyjaźni... A ten szacunek należny każdej duszy, tak skąpo wydzielany, wzruszył go do łez. Udałem, że tego nie dostrzegam, by mu dać czas do zapanowania nad sobą. Zrozumiał intencję i niedługo rozpoczęliśmy rozmowę poważną i serdeczną pod oczyma Toasa, który nie rozumiał nic a nic. Mówiliśmy zresztą o rzeczach błahych, ale ton głosu był wszystkiem.
— Czy to ty? — pytał spojrzeniem.
— Tak, to ja, bracie! — odparłem.
Zaledwo wrócił do domu, napisał list entuzjastyczny. Poszedłem nazajutrz, był sam... Zaprawdę, nie byłbym nigdy wierzył, że objaw sympatji może znaleźć taki oddźwięk w ludzkiem sercu. Tem mniej domyślałem się, że przybysz zajmie tyle miejsca w życiu mojem. Miałem do tej pory, jak każdy, kilku przyjaciół, nie żądając od nich zbyt wiele, ani też dając. Poprostu chciało się nam widywać wzajemnie i oddawać sobie pewne przysługi, ale pewnych granic, za milczącą ugodą, nie przekraczaliśmy. Jest to jasne dla młodzieńczego egoizmu. Nie spodziewa się tego, czego nie daje. Francuz bierze życie i ludzi jakimi są... Nic ponadto. Wiedzieć, to znaczy być zadowolonym...
Nie zadowolniło to młodego Oresta, którego wyzwoliłem z kajdan, o czem zresztą nie dowiedział się nigdy. Nie mierzył uczuć swoich, dał mi przyjaźń zaginionego już gatunku, a takiej miary, że chcąc jej sprostać, musiałem urosnąć. Niezbyt mi się to powiodło, ale zrobiłem com mógł, bowiem on tego chciał. Dawał wszystko i wszystkiego żądał.. I, miły Boże, zdaje się... dużo tego było, czy mało... zabrał wszystko, do dna.

∗             ∗

144