potykał spojrzenie matki. Odwracali oboje głowy, rozumiejąc się dostatecznie i chcąc zrozumieć lepiej jeszcze, wiedzieli atoli dobrze, że kroczą, poprzez tesame tumany mgieł.
Jedynym człowiekiem, który nie brał zgoła udziału w tem rozgorączkowaniu był Leopold, mąż Sylwji. I sam jeden, z całej grupy poszedł w pole. Liczył na to, że rocznik jego, najstarszy na rodzinnem terytorjum nie zostanie powołany zaraz, a pobór nastąpi partjami. Nie było mu zresztą wcale śpieszno. Przeczucie atoli mówiło, coprawda, że bez niego się nie obejdzie, a wojna o nim nie zapomni. I nastąpiło to rychlej, niż przypuszczał. Pochodził z Cambrai i znalazł się w forpocztach. Dla człowieka w jego wieku był to zaszczyt niemały, ale obszedłby się bez niego. Mimo to w chwili odmarszu miał minę zuchowatą. Musiał zresztą. Sylwja była heroiczna, a daremnieby też szukać przyszło współczucia w oczach innych kobiet. Każda miała pośród powołanych męża, kochanka, syna, czy brata. Ten gromadny odmarsz nadawał rzeczy anormalnej charakter zjawiska regularnego. Wszelka dyskusja wywołałaby zamęt. Żadne z nich nie podjęło się tego. Zwłaszcza Leopoldowi nie przyszło to nawet do głowy. Równie katygoryczne, jak rozkaz wymarszu, było uznanie tego faktu ze strony jego bliskich. Ten mały wilczek, Marek śledził podejrzliwie i chytrze czy nie odnajdzie momentu słabości... Przeto bufonował. Podczas kolacji pożegnalnej przypijał poczciwiec do wszystkich pracowników zakładu. Żal mu było mimo wszystko porzucać ich. Odnośnie do spraw materjalnych, wiedział dobrze, że Sylwja sprosta zadaniu. O reszcie... lepiej było nie myśleć... Była zresztą Lukrecją narazie... świętą i nietykalną. Przy po-
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/20
Ta strona została przepisana.
2