Pitan nie rzekł już słowa protestu. Zrozumiał. Samo szaleństwo szlachetnego planu starczyło, by go przekonać. Spoglądał na Anetkę z uwielbieniem.
— Ale niesposób, by pani tego mogła dokazać sama! — zauważył po namyśle.
— Będę musiała, gdy tak padnie! — odparła.
Pitan dumał jeszcze chwilę, potem złożył Anetce głęboki ukłon, wziął w dwa palce odrobinę kurzu z podłogi i posypał sobie czoło.
— Co pan robi? — spytała.
— Wstępuję do bataljonu pani!... A teraz proszę słuchać! (wziął zydel i usiadł tuż przy niej, by móc mówić półgłosem). Jest to fizycznem niepodobieństwem, by pani mogła załatwić jednocześnie wszystko, tu i tam... Pomoc jest niezbędna... Dodaję, że ma pani obowiązki. Trzeba mieć wzgląd na syna. Nie powinnoby się... o ile można... kompromitować go, jego nazwiska i przyszłości, co nastąpi bezwzględnie jeśli panią złapią. Nie byłby wcale wdzięczny. Ja zaś ryzykuję samego siebie tylko. Cóż wart dziś na targu taki jeden człowiek? Pozwól pani, że zorganizuję rzecz całą... znam się na tem! Biorę na siebie ryzyko i niebezpieczeństwo. Zobaczymy, co się da zrobić.
— Ależ panie Pitan! — zawołała wzruszona. — Pan nie zna nawet ludzi, dla których się chce narażać.
— Znam przyjaźń! — powiedział. — Oni dwaj są przyjaciółmi, pani jest ich przyjaciółką, jako trzecia, a razem ze mną jest nas czworo. Przyjaźń to magnes. Trzebaby być twardszym od żelaza, by mu się oprzeć.
— Świat obecny opiera mu się doskonale.
— Wiadoma rzecz, świat obecny jest światem olbrzymów, gigantów. Ale my, łaskawa pani, my oboje nie sięgamy tak wysoko. Jesteśmy sobie całkiem zwyczajni ludzie.
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/202
Ta strona została przepisana.
184