WIATR północno-wschodni chłostał, mimo blasku słońca, lodowatym powiewem wielkie miasto, rozłożone kręgiem nad Lemanem.
Anetka wzięła dwa pokoje w jakimś hotelu tuż przy dworcu. Była bardzo wyczerpana, ale nie uznała tego za powód by spocząć. Wzburzenie myśli nie pozwalało zresztą spoczywać przed dowiedzeniem się czy Franz został uratowany. Mimo, że go się spodziewała wieczorem dopiero, przez całe poobiedzie wypatrywała go z pewnego ogrodu opodal dworca, który mu wskazała.
Siedziała na ławce, to znów, nie mogąc usiedzieć, chodziła mimo bólu nóg, przejęta nawskroś lodowatym wiatrem, oddalając się z miejsca o tyle tylko, by nie zwracać uwagi i krążyła wokoło.
Minął dzień, zapadł zmierzch. Wróciła. Z hotelowego pokoju widać było część ogrodu, właśnie bramę. Wytężonem spojrzeniem śledziła w świetle elektrycznem przechodniów. Około dziesiątej wyszła ponownie. W alejach hulał wichr, drżały nawet, zda się, światła nieba, jakby miały pogasnąć.
O wpół do jedenastej zjawił się na koniec. Szedł niepewnym krokiem szybko, a miał minę zbłąkanego dziecka, które zagryza wargi, by nie płakać. Minął ją, nie widząc wcale. Zawołała nań, a on krzyknął z radości. Gestem nakazała mu milczenie. Uczuła radość wielką. Franz był obłocony. W zakątku alei oczyściła go jakotako rękami, nie chcąc, by zwracał uwagę. Pozwalał z sobą robić wszystko, uszczęśliwiony, że nie jest sam i może