Marek przełknął ślinę.
— Poświęciłeś się dla nas. Byłeś szlachetny.
— Nie w tym stopniu co matka twoja.
— Cóż ona zaryzykowała?
— Nie powiedziała ci nic?
— Nie.
— Chyba nie zechcesz wobec tego, bym mówił za nią?
— Nie...
Uczuł się bardzo rozczarowanym, ale Pitan miał rację. Szli dalej, a Marek podjął z pewnym wysiłkiem:
— Chciałbym przynajmniej wiedzieć, czy jej teraz coś zagraża?
— Narazie nic, jak sądzę. Ale kobiety tej miary co na, dzielne i szczere, są zawsze zagrożone w czasie panowania nikczemników i zwierząt drapieżnych.
— Czy nie można przeszkodzić jej, by się narażała?
— Nie wolno przeszkadzać. Przeciwnie, należy jej dopomagać.
— W jaki sposób?
— Narażając się razem z nią.
Nie mógł mu powiedzieć:
— Dobrze... chcę się narażać, ale jakże mogę, skoro nic o niej nie wiem i skoro nie zwierza się ze swych czynów, oraz niebezpieczeństw.
Przesadzał w odczuwaniu żalu z powodu odsunięcia go na bok, i powtarzał sobie:
— Z wszystkich ludzi najmniej ufa mnie właśnie...
Milczenie jego Pitan wytłumaczył sobie opacznie i rzekł:
— Drogi chłopcze! Dumuym być możesz z matki swojej.
Marek wpadł w pasję i krzyknął:
— Czy sądzisz, że czekałem, aż mi to powiesz?
Obrócił się doń plecami i odszedł wściekły.
∗ ∗
∗ |