Anetki trzymała się ostro przez cały tydzień jeszcze. Potem, pewnego ranka, złożyła broń. Anetka postanowiła jechać. Nie szukała pretekstu... tak trzeba było zrobić i basta...
W tym właśnie czasie zapałał Marek wielką chęcią zbliżenia się do matki. Zmarnował pierwsze tygodnie, licząc na zbieg okoliczności, który nie nastąpił. Teraz postanowił wywołać sposobność. Ale do tego trzeba także strony drugiej, tymczasem był sam, a matka nie zwracała uwagi na grę jego. Śledził ją ustawicznie spojrzeniem i nie odstępował, uprzedzając jej pragnienia. Powinna była zauważyć te objawy uprzejmości, któremi dotąd nie szafował zbyt hojnie. Dostrzegała je może, notując tylko machinalnie i odkładając do sposobniejszego czasu... Teraz nie była pora po temu. Miała co innego na myśli. Daremnie jej się nasuwał, aż wkońcu stracił ochotę. Niesposób samemu okazywać względy... druga strona musi pomagać koniecznie.
Skrył się tedy w kąt pokoju i zapomniany patrzył stamtąd jak przyszywa guziki do jego ubrań (gdyż zajmowała się nim, myśląc o czem innem zgoła. Ach, wolałby gdyby go zaniedbywała w tych drobiazgach, a myślała o nim). Studjował zatroskaną twarz matki... Cóż jej dolegało? Jakież wspomnienia powodowały marszczenie jej czoła? Jakież obrazy snuły się w głowie. Dawniej odczuwała z ogromną wrażliwością każde spojrzenie. Teraz zdolność ta znikła. Pracowała, drzemiąc napoły.
Zauważywszy milczenie, zadawała synowi jakieś macierzyńskie pytanie, słuchając odpowiedzi z roztargnieniem, to znów radziła, by wyszedł na świat, korzystając z pogody. A właśnie w takich chwilach chciał mówić. Wstawał gniewnie. Nie mógł nic zarzucić matce. Była dlań dobra i jednocześnie daleka. Miał ochotę objąć ją
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/270
Ta strona została przepisana.
252