Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/297

Ta strona została przepisana.

a im więcej myślał, tem dokładniej czuł różnicę pomiędzy nią, a innemi bliskiemi osobami.
Spróbował zbliżyć się do przyjaciół, zwłaszcza do Pitana, pragnąc go zgłębić do dna. Ach, jakaż tam była pustka! Ani śladu osobowości w całej tej wierze, bohaterstwie i poświęceniu, godnem psa. Cień tylko i odblaski! Ile razy usiłował przyprzeć go do muru i ująć myśl jego, w stanie poczwarki bytującą, spostrzegał pudla, stojącego na tylnych łapach przed błyskotliwemi frazesami. Można go było zabić, a nie odwróciłby za nic oczu od kulki rulety. (Zbytecznem jest chyba podkreślać, że Marek był niesprawiedliwy, a kochając musiał zawsze kogoś przenosić nad innych. Sprawiedliwość nie obchodziła go zbytnio).
Marek nie miał skłonności dla wielbicieli frazesów. Ten mały Diogenes szukał człowieka, który nie byłby echem, ale sobą samym, w każdej okoliczności życia. Nie mówmy wogóle o kobietach! Są to wieczyste serve padrone. Rozkosz im sprawia wciąganie mężczyzn w gęstą sieć kłamstwa Płci, o dużym, żarłocznym brzuchu, a pozbawionego oczu...
Jedna była tylko... (tak mniemał, przynajmniej) co, od kiedy pamiętał, walczyła z siecią, targała ją, uciekała, a będąc schwytaną, rozpoczynała walkę na nowo... Była to jego matka. Czasu tych monologów w mieszkaniu pustem, skąd wyjechała, zdało się na zawsze, porwany gorącą falą wspomnień. usiłował zrekonstruować życie tej kobiety w ciągu lat ostatnich, owo życie samotne, nieznane, pełne cierpień i radości, namiętności i walk. Poznał tę duszę dostatecznie, by wiedzieć, że na moment nawet pustą nie była. Zostawił ją samą, w jej świecie wnętrznym... jakież miał tedy teraz prawo do tego świata? Nawykła walczyć sama, zwyciężaé, ponosić klęski i samotnie

279