Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/319

Ta strona została przepisana.

POCZĄWSZY od roku 1900 zrobił. Roger Brissot świetną karjerę. Miał za sobą rozgłośne sprawy w trybunale, potem niezrównane mowy w parlamencie, i to go wysunęło na czoło. W Izbie trzymał się pośrodku między stronnictwem radykalnem, a socjalistycznem, ciągle baczny na prąd i gotowy skierować w daną stronę swą łódkę. Był kilka razy ministrem przeróżnych portfelów... oświaty, pracy, sprawiedliwości, a nawet przez czas pewien... marynarki. Jak inni zresztą koledzy, czuł się równie pewnym siebie na każdym fotelu. Wygodnie mu było w każdem biurze, zastawał bowiem wszę* dzie tę samą maszynę, z niezmiennie jednakim przyrządem kierowniczym. Raz nauczywszy się władać uznał, że reszta... to znaczy ci którymi się włada... to sprawa drobiazgowa. Rzecz główną stanowi sama administracja.
Tak szeroki zakres działalności zwiększył, oczywiście, zapas jego idei, a raczej repertuar frazesów. Niewiele się uczył, ciągle bowiem zajęty będąc mówieniem, nie miał czasu na słuchanie. Mówił świetnie. Na jednem przytem polu wyspecjalizował się, mianowicie został niedoścignionym wprost hodowcą bydła wyborczego, w eksploatacji tych stad przewyższając wielu mężów stanu Trzeciej Republiki, którzy są, jak wiadomo, mistrzami w tej sztuce. Grał na klawjaturze motłochu, z odczuciem wszystkich półtonów słabostek, namiętności i manji. Nie było nad Brissota znakomitszego wirtuoza o takiej wibracji dźwięków, potędze władczych akordów demokratycznej ideologji, huczących spiżowo. Głuszyły one wszystko, wyczarowywały i potężniły zalety cech rasy, oraz ich ukryte grzechy.
Brissot był największym pianistą parlamentu. Jego stronnictwo (czyli jego stronnictwa, bowiem dawał się reklamować przez różne) apelowało do jego genjuszu przy każdej sposobności wielkich koncertów parlamentarnych,

301