naraz, nie pozwalały rozumieć słów... Dźwięczało to jak dzwony... On był w swoim żywiole...
— Czyż to ja?... To... Ta masa ciała... Ten śmiech, to ściskanie dłoni!...
Marek chudy, nikły, szczupły i dumny, niby dobosz z pod Arcole, patrzy surowo na tego człowieka rozrosłego, kwitnącego i kipiącego życiem. Był, mimo wszystko, przystojny i wywierał urok, któremu uległ także i Marek. Ale węszył z niedowierzaniem, nie mogąc rozeznać woni. Czekał na mowę.
Brissot zaczął... a Marka pochłonęło w zupełności.
Mówca, z wielką znajomością rzeczy, nie rozpoczął odrazu pełnym tonem. Instrument jego zagrał cicho, poprostu sotto voce. Wiedział, że prawdziwy wirtuoz gra piano, chcąc wywołać u słuchaczy milczenie, pełne napięcia. Inni uderzają od początku pełnemi akordami, a nie mogąc ich potem wzmocnić, pozbawiają się uwagi słuchaczy, znużonych potęgą. Brissot był prosty, szczery, krągły, równy każdemu, ot zwykły towarzysz, podający dłoń przyjacielsko... gdy jednak raz ją uchwycił... wówczas...
Marek zrazu nie słyszał słów, pił tylko głos mówcy. Był ciepły, kordjalny, niósł wiew gleby ojczystej, wyczarowując zapach łąk rozkwitłych. Marek dosłuchał się w nim chrapliwego „r“ burgundzkiego, które matka tępiła u niego z uporem. Nawiązało to między nimi tajemną nić, było znakiem plemiennym, gdyż język jest cechą najpoufniejszą i najtrwalszą fizycznie. Intonacja wioskowa, męska, a pieściwa wzięła go, czuł jakby siedział na kolanach kochającego ojca. Przepajała go wdzięczność serdeczna. Dobrze mu było, czuł się szczęśliwym i słał mówcy uśmiech radosny...
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/329
Ta strona została przepisana.
311