„Ty dzierżysz ster korabiu, o Ludzkości...
Przepłyń więc morze Cierpienia!
Nie pora bowiem dziś spać!...“
SZLUZY otwarły wszystkie stawidła, wszystkie arterie krwionośne. Szedł pobór za poborem. Poszli dwudziestoletni. Wezwano dziewiętnastoletnich. Ośmnastoletni czekali z dnia na dzień powołania. Nadchodziła kolej Marka.
Matka i syn myśleli o tem, ale nie mówili z sobą. Anetka bała się nietylko wojny, ale także milczenia syna. Strach ją zbierał, co myśli, a strach ten dowodził jednocześnie, że wie.
Komuż zwierzyć obawy swoje? Gdyby o nią samą szło tylko, poprzestałaby na sobie. Ale tu szło o niego. Kogóż zapytać o radę? Sylwji? Od pierwszego zaraz słowa, zwyczajem swoim, wykrzyknęła:
— Wojna? Nim minie pół roku, będzie po wojnie. Bosze gonią ostatkami sił.
— Powtarzasz to co pół roku! — zauważyła Anetka.
— Tym razem jestem pewna! oświadczyła kategorycznie.
— Pewność twoja nie wystarcza mi! — odparła Anetka.
— I mnie nie wystarcza! — zgodziła się Sylwja. — Idzie tu bowiem o Marka. O ile szło o innych, można się było mylić, to był drobiazg! Teraz jednak pomyłka byłaby zbrodnią. Masz rację. Niewiadomo nic pewnego. Trudno się wyznać na tych głupcach! Już wszystko, zda się,