— Najgłupszy nawet jest wszakże bratem naszym.
— Bratem? To nie ma żadnego znaczenia. Nie mogę być bratem psa, grzebiącego w ulicznym śmietniku. Cóż mam z nim wspólnego?
— Życie.
— Tak... to, co się kończy śmiercią. To mało.
— Cóż istnieje pozatem?
— Ty mnie o to pytasz, ty, która to posiadasz? Jest coś, czego życie ni śmierć nie pochłonie, jest ziarno wieczności.
— Gdzież ono? Niestety, nie znam nic wieczystego w sobie.
— Gdyby tego w tobie nie było, nie czyniłabyś, co czynisz, nie byłabyś czem jesteś.
— To dla mnie zbyt mądre, chłopcze. Czynię, co czuję. Czynię uczciwie, a często się mylę. Przyznaję, że mimo mego wieku jeszcze tego nie rozumiem. A także nie czuję potrzeby zrozumienia.
— Ale ja potrzebuję zrozumieć. Czuję konieczność dowiedzenia się, dokąd idę, aby iść tam, gdzie chcę.
— By chcieć iść, gdzie idziesz...
— Mniejsza z tem! Chcę widzieć...
— Cóż tedy widzisz? Czego chcesz właściwie? Dokąd zmierzasz?
Nie odpowiedział.
Zbierając całą odwagę, spytała z gardłem ściśniętem:
— Cóżbyś powiedział wojnie, gdyby przyszła po ciebie?
— Powiedziałbym... Nie!
Anetka spodziewała się tego ciosu, a gdy już padł, wyciągnęła ręce, zbyt późno, by go odepchnąć.
— Nie mów tak!
Marek odrzekł spokojnie:
— Czy chcesz, bym powiedział... Tak!
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/346
Ta strona została przepisana.
328