— Nie chcę! — zaprotestowała.
Marek patrzył na oszołomioną matkę. (Wszakże zdawna już powinna była przysposobić odpowiedź na to.) Czekał pełen respektu i litości, aż uporządkuje myśli. Ale miast argumentu miała dlań jeno wzruszenie namiętne.
— Nie! Nie decyduj o niczem! Nie masz jeszcze własnego zdania i sądu. Zaczekaj! Zbrodnią byłoby, mój chłopcze, stawiać na kartę przedwczesnej negacji całe życie dziecka, które nie zna jeszcze życia.
— Ale ty znasz, wszakże, życie?
— Ja jestem kobietą i nie mam żadnej pewności. Nikt mnie nie prowadził, szłam jeno za instynktem serca. A to nie wystarcza.
— Tak, to nie wystarcza. Cóż jednak wystarcza? Nawet na końcu życia, czyż ktoś z ludzi powiedzieć może, że wie, że jest pewny, że zbadał wszystko? A więc skazany jest zawsze na odkładanie do jutra działalności swojej? Odkładając tak z dnia na dzień, dochodzi się do dnia ostatniego zeszpecony, poniżony, sprostytuowany, jak cała zresztą masa istot żywych. Kiedyż nabędę prawa egzystencji?
Anetka nie chciała słuchać. (Słyszała aż nadto dobrze!)
— Nie masz prawa niweczyć samego siebie.
— Nie chcę się niweczyć. Chcę budować.
— Budować? Co? Dla kogo?
— Przedewszystkiem dla siebie. Chcę mieć dom czysty, w którym mógłbym oddychać. Nie zniósłbym, jak inni, spelunki kłamstwa. ...Zresztą przesadziłem przed chwilą... Zwiesz mnie twardym. Tak, jestem twardy. Tak być powinno, jeśli mam pomagać tym ludziom, nad którymi się litujesz. I dla nich także trzeba dom zbudować.
— Nie jest to sprawa dnia jednego. Budowa trwa długo.
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/347
Ta strona została przepisana.
329