Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/354

Ta strona została przepisana.

pędzonych wichrem. Bez złudzeń, odnośnie do życia, ludzi i chwili najbliższej żyjemy nad brzegiem przepaści absurdalnej, a wspaniałej, żyjemy pełną piersią. Czy to potrwa, czy się skończy, mniejsza... dźwigamy na barkach nasz jednodniowy wszechświat.
— My? Któż widział was? Gdzie jesteście? Kim jesteście?
— Z pierwszego, który zacznie działać, zrodzą się inni.
— Ale on umrze.
— Tak.
— Nie chcę, byś nim był ty!
— Dopiero co mówiłaś o macierzyństwie, obejmującem w marzeniach wszystkich ludzi. Oto twe zadanie! Przenieś na innych miłość, jaką mnie otaczasz!
— Chwaliłam się tylko. Nie mogę tego uczynić! Ach, któż był kiedykolwiek do tego zdolny? Byłoby to wprost nieludzkie. Kocham innych w tobie, a ciebie w innych. Ciebie właśnie w nich szukałam, gdyś nie był mój. Czyż teraz, mając cię, mogłabym poświęcić? Oni mi już nie potrzebni. Ty jesteś światem moim.
— Świat grawituje, ma swe przeznaczenie. Trzeba, wraz ze mną, iść jego torem, choćby zdążał do krzyża. Wspomnij Mater Dolorosa!
— Ona nie chciała Ona była zmuszona.
— Wszyscy jesteśmy zmuszeni. Ty i ja.
— Przez co?
— Przez prawo nasze.
— Jeśli jest przeciw mnie, pocóż ma je znosić. Buntuję się i zrzucam z siebie, jak prawa inne.
— Nie zdołasz. Nie byłabyś szczerą.
— A więc skłamię.
— Nie zdołasz. A ja tego nie chcę.
Spojrzał na matkę, potem rzekł (głos mu drżał):

336