Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/357

Ta strona została przepisana.

MINĘŁO kilka tygodni wyczekiwania, trosk samotnych. (Nie wracali do tematu poprzedniej rozmowy, ale tak matka, jak i syn, myśleli o tem, z pod oka śledzili wzajem wyraz swych twarzy, a Anetka nastawiała trwożnie ucha, nadsłuchując wibracji powietrza, brzęczenia aeroplanów i dźwięku godziny, która jej miała zabrać dziecko.) Pewnego ranka zagrzmiało działo stolicy i zaraz krzyk tłumów zalał ulice, niby powódź. Dwa serca zadrgały, nie wiedząc nic jeszcze. Nagle wpadła Sylwja bez tchu i wrzasnęła od progu:
— Rozejm podpisany!
Uściskali się.
Ale Anetka odstąpiła zaraz nabok i zasłoniła twarz dłońmi, by ukryć wzruszenie.
Marek i Sylwja, szanując przysłonę, którą się okryła, nie uczynili gestu, by ją podnieść. Czekali w milczeniu, aż odzyska spokój. Potem podeszli do niej z serdecznem spojrzeniem, a Marek przytulony do matki, podprowadził ją do drzwi balkonowych, posadził na parapecie i sam usiadł obok niej. Sylwja ulokowała się u ich stóp, zwinąwszy pod siebie nogi, i spoglądała z uśmiechem, podobna do posążku Buddy.

Siedzą tak, we troje, na ruinach świata.
Anetka, zamknąwszy oczy, słucha bicia dzwonów, śpiewów ulicznych i czuje policzek syna na twarzy... Zapada w marzenie... Zmora znikła. Przepadła zmora groźby, zawieszona nad tą kochaną głową, i zwid ludzkich cierpień, ciężący na jej sercu. Straszne, potworne przeżycie, wojna światowa zakończona... Nie jest jeszcze pewna. Trwożnie chwyta powietrze, ucząc się oddychać swobodnie.
Marek odczuwa także ulgę. Nie radowało go wcale zbliżanie się groźby. Duma nie pozwalała mu unikać {{f|align=right|339