Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/72

Ta strona została przepisana.

brata... wówczas staje się łupem. Zajmują się nią wszystkie umysły i języki!
Tak, ale jeśli tym łupem ma być Anetka, to sprawa nie łatwa. Kto zacznie? I od czego?
Dziwna samiczka... Podczas gdy baraszkują poza palcami, przeszywając ją spojrzeniem, ona patrzy twardo, lub szyderczo, a zawsze badawczo, tak że sprośnostki utykają im w gardle. Drętwieją poprostu, gdy powiada n. p. z djabelskim błyskiem oczu:
— A teraz, Pillois, obetrzyj usta!.. To weale nie jest apetyczne.
— Co? — pyta delikwent.
— To, coś powiedział właśnie.
Protestuje, że nie powiedział nic, a raczej tak cicho, że dosłyszeć nie mogła.
— Już wiem! Wyjdź na kurytarz. Gdy uczuwasz potrzebę tego! O ile nie mogę już wpłynąć na dusze wasze, chcę przynajmniej, by usta były czyste.
Przygwoździła ich na chwilę. Skądże bierze tę śmiałość tonu i spojrzenia, te odpowiedzi, spadające niby policzki? Czyni to bez zniecierpliwienia, sprawiedliwie, potem zaś gładzi jakby nigdy nic jasne brwi swoje... Znowu otaczają ją kręgiem, śledząc spojrzeniami. Czuje to dobrze i wytęża słuch. Stawia im czoło i bez przestanku, rzucając na prawo i lewo pytania nieoczekiwane, trzyma w napięciu ich myśli. Wie aż nadto dobrze, co brzęczy w małych, rozleniwionych głowach tego roju much, wypełzłych wiosną z krzaku glicynji. Wie to... jeśli zaś nie wie, oni jej to podszepną napewno.
Rosły Changnois, syn handlarza końmi, lat piętnaście, ale z pozoru siedmnastoletni chłopak, barczysty, mocny, o twarzy pokrytej piegami, kwadratowej czaszce i szczecinowatych, jasnych włosach prosiaka, o rękach ogromnych z paznokciami, ogryzionemi niemal do nasady, pro-

54