Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Pewnego dnia stałem o piętnaście kroków od niego, skryty za drzewo.
— Daj pokój! — krzyknąłem. — To się może źle skończyć!...
— Głupstwo! — odrzucił.
Nagle pocisk wybucha mu prosto w nos... I oto... cóż się dzieje... Nie zostało z niego śladu...
Mówiąc to, wił się od śmiechu. A wyrostki razem z nim. Anetka słuchała, zdumiona wielce. Cóż krył ten śmiech w sobie? Wspomnienie dobrego żartu? Czy może podniecenie nerwowe?... A może nie było tam nic?
Wzięła żartownisia na bok i powiedziała mu.
— Corveau, powiedzże mi, czy tam, na froncie jest istotnie tak zabawnie?
Patrzył, próbując dalej drwinkować. Ale ona miała minę poważną, przeto odparł po chwili:
— Mówiąc szczerze, wcale nie jest wesoło!
Potem jął się rozwodzić z goryczą nad różnościami.
— Dlaczegoż więc nie mówisz tego właśnie wszystkim? — spytała.
Uczynił gest zniechęcenia:
— Nie trzeba... Oniby nie zrozumieli... Przytem nie chcieliby słuchać... Zresztą poco? Niema rady.
— Znalazłaby się, ale trzeba chcieć.
— My chcieć nie możemy.
— A któż?
— Oczywiście, dowódcy! — odrzucił.
Daremnem byłoby mówić dalej, przypominać mu:
— Wszakże ci dowódcy przez was istnieją, wszakże wy sami mianujecie ich niejako.
Tego samego jeszcze wieczora słyszała Anetka, jak podjął na nowo swe przechwałki. Potrzebował ich koniecznie. Nie drugich chciał wprowadzić w błąd, ale samego siebie.

59