— Dokąd idziesz?
— Nie wiem! — odpowiada chłopiec.
— A więc chodź ze mną.
Marek waha się. Ostrzega go instynkt. Zna niebezpieczeństwa dżungli. Nie wie nic o przypadkowym towarzyszu, ale czuje, że jest mieszkańcem dżungli. Serce mu bije. Ale ciekawość przezwycięża strach. A zresztą, jeśli nie jest jeszcze odważny, nie brak mu zuchwalstwa. (Brawura przychodzi potem, gdy się jest w stanie ważyć swe siły i słabość swą, czego dotąd nie wypróbował). Ryzyko go pociąga. Wyjmuje ramię z objęcia towarzysza i chwytając go sam oburącz, a jednocześnie trzymając w pewnej odległości, powiada, nie pytając dokąd:
— Chodźmy!
Biegają przez całą noc. Podobnie jak dłonie, zetknęły się także omackiem ich umysły. Niezdarnie, trochę obcesowo. Boją się siebie wzajemnie, ale żaden nie wie, że drugi się go boi. Nie jest to strach fizyczny. U Marka rozwiało go pierwsze spojrzenie. Wraca chwilami, gdy idą obok siebie, milcząc. Marek dotyka scyzorka w kieszeni. Jest to broń niewinna, którejby nawet użyć nie umiał. Zaczynają tedy co prędzej mówić. Słowa dodają odwagi.
W biały dzień nie zbliżyliby się tak prędko. Ale nocą wśród ulic żałobnych, gdzie światło okrywa całun katafalkowy, różnice zacierają się rychło, obaj są członkami jednej gromady. Popychają ich te same pożądania. Te same im zagrażają niebezpieczeństwa. Znużeni chodzeniem, albo raczej dlatego, że chcą przed dalszym krokiem poznać się, siadają na ławce ciemnego placu.
Na imię mu Kazimierz. Kręci papierosa i traktuje Marka. Marek nie pali chętnie, ale czując wstręt, przyj-
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/86
Ta strona została przepisana.
68