Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/99

Ta strona została przepisana.

— Nie mamy do was urazy, ale wasza klasa zabiera naszej słońce.
— Ja nie zabieram dużo! — rzekł Marek smutnie.
— Masz pan sposobność lepszą jeszcze. Znajduj to słońce w książkach, w spokojnej pracy umysłu, a potem dawaj pan to nam, których nie stać na te kosztowne poszukiwania. To rzecz najlepsza, jaką zrobić możesz. Wracaj pan do siebie i pracuj dla nas!
— Smutne to, — rzekł Marek — żyć bez towarzysza!
— Jest się towarzyszem wszystkich, nie zaś jednego człowieka!
— Ach, cóż za samotność! — powtórzył Marek.
Pitan przystanął, spojrzał z uśmiechem współczucia na twarz wyrostka, którą tenże ukryć się starał, sprostował grzbiet i wciągnąwszy w płuca haust powietrza zatrutego wyziewami fabryk, powiedział:
— Tak! To jest dobre i zdrowe!
Marek skrzywił się, a Pitan uderzył go po ramieniu.
— Popatrz!...
(Po raz pierwszy mówił mu: ty).
Pośrodku kręgu fortów rozciągała się obszarna równina, zasnuta pasmami dymów, które wiły się, niby brud a bielizna, pod sieczeniem zimowego wiatru, w ogromej balji nieba. A w tyle mrowisko domów, miljony żyć, miasto... ponura tragedja. Szczęśliwy i poważny Pitan oddychał swobodnie, potem zaś rzekł:
— Samotność z wszystkimi znaczy braterstwo z wszystkimi.
— A oni się pożerają wzajem! — zauważył Marek z goryczą.
— Jeść muszą! – odparł poprostu Pitan. — Takie prawo... Przeto żywmy ich! Urodziliśmy się poto, by sobą karmić innych. I jest to nawet najlepsza z wszystkich, dobrych rzeczy!

81