zuje się bankructwo pozytywizmu. Odwracając się od romantyzmu, pozytywizm na Zachodzie bądź co bądź pozostawał w szrankach życia narodowego, nie zrywał z tradycją, z dotychczasowym rozwojem swego narodu, owszem, jeszcze głębiej sięgał w źródła bytu narodów poszczególnych, niż to robiono kiedykolwiek dotąd. Pozytywizm polski (pod tem mianem rozumiem całą reakcję na romantyzm po r. 1863-im), odwracając twarzy od romantyzmu, czynił coś więcej, niż tylko zaprzeczał romantycznym hasłom: zrywał bowiem związek z całą dotychczasową kulturą polską. Od niedawna, co prawda, legitymują się pozytywiści nieśmiało... Staszicem, ale przyznawanie się do tej nawet paranteli jest świeżej daty. Naogół pozytywizm polski wypowiedział wojnę wszystkiemu, co polskie, i całym frontem zwrócił się na Zachód, gruntownie lekceważąc cały dorobek dotychczasowy polski. Żeby w nim miały być ziarna, wieszczące plon obfity Polsce i światu, to ani przez myśl nie przechodziło żadnemu z pozytywistów.
To polskiego pozytywizmu błąd pierwszy. W związku z nim pozostaje błąd drugi: to zlekceważenie szczytów ducha wogóle: religji, sztuki, filozofji, nauki (nie stosowanej!), pogarda dla wszystkiego, co wyrasta ponad codzienność. Porozumiejmy się. Nie w tem rzecz, że byli i wypowiadali się ludzie przeciętni, typu Połanieckiego, bo, owszem, ludzie tacy być powinni i niezawodnie są pożądańsi od Płoszowskich czy Jelskich („Próchno”), ale że tacy Połanieccy ton nadawali swemu pokoleniu, że oni stali na szczycie, że mogli być uważani za ideał![1]. Doprawdy: „duszy nie potrzeba, twórczości nie potrzeba, indywidualności i odwagi nie potrzeba!”[2].
Nad całą tą epoką w Polsce przewiewa nastrój samozachowawczy: byle przetrwać, byle przetrzymać, — i ani się obejrzano, jak środek stał się celem dla siebie. Jedyna realna troska, to troska o rodzinę własną, bo głośny kult „społeczeństwa" rychło się wypaczył w anti-indywidualizm. Więcej niż kiedy, „es war dafür gesorgt, dass die Bäume nich in den Himmel wachsen” (Goethe) . Odrzuciwszy Farysa, zatrzymano się aż na Połanieckim; nie widziano, nie umiano dostrzedz ideału ks. Robaka.
Wszystko to znane jest już dziś aż nadto dobrze. Pierwszorzędnym dokumentem do oceny tych czasów jest „Wesele”, dalej cała twórczość Kasprowicza, uosabiającego tragedję Prometeusza,