Strona:Rozmaitości i powiastki Jana Lama.pdf/159

Ta strona została przepisana.

— A co, Żurawiński? — były pierwsze jego słowa.
— Ta.... nic! — odparłem.
— Ale czy będzie na balu? — Nie wiem... jakoś zdaje mi się nie ma ochoty.
— Słuchajno, może jemu potrzeba butów? Ja mu dam pieniędzy! — Ej nie, on ma buty — odparłem, nie umiejąc sobie jeszcze wówczas zdać sprawy z patryarchalnej prostoty, jaką tchnęła ta propozycya.
Faktem jest, że nie uśmiechnąłem się nawet, bo też wówczas wcale mnie nie było do śmiechu. Drżałem na myśl, że ksiądz gotów mi wetknąć piątkę, ażebym ją zaniósł Żurawińskiemu na buty, i malowałem sobie w czarnych kolorach burzę, jaką to wywoła w całem seminaryum. Młodsza dorastająca generacya w wyobrażeniach swoich odbiegła już była wówczas znacznie od starszych, i nie umiała pogodzić się z ich sposobami myślenia i działania w podobnych kwestyach. Muszę tu zwłaszcza dodać, że należałem do kółka „arystokratycznego“ między alumnami, równie jak Żurawiński, tj. do młodzieży pochodzącej z rodzin zamożniejszych, lub co na jedno wyjdzie więcej wykształconych. Mieliśmy przytem innych kolegów, którym prezent pary butów ze strony przyszłego teścia wydałby się był rzeczą nietylko naturalną, ale owszem, bardzo pożądaną.
Na szczęście moje, ksiądz nie obstawał przy swojej ofierze, ale odszedł powtarzając tylko:
— Pamiętajże, abyście byli na balu, i aby był Żurawiński!
Nadszedł nakoniec i wieczór balowy. Kończyłem studja, i potrzeba mi było samemu rozpatrzyć się między pannami, bo nie spodziewałem się zostać biskupem, a sam człowiek nie da sobie rady na parafii, zwłaszcza