Strona:Rozmaitości i powiastki Jana Lama.pdf/83

Ta strona została przepisana.

w mieście, jak w rogu. Znam jednak Lwów doskonała i szedłem śmiało i bez szwanku aż do miejsca, gdzie trzeba było przejść przez plac. Tu już, gdy brakło kamienic, o które opierałem się jedną ręką, aby poznać kierunek chodnika — trudniej mi było zorjentować się w sytuacji — ale pomyślałem sobie, że to przecież stolica, posiadająca stu radnych, urząd budowniczy i osobnego referenta od śmiecia — plac brukowany, równy, można iść śmiało. Walę tedy panie dobrodzieju prosto, aż tu plask, chlust, bere-bęc! spadam z jakiejś dość znacznej wysokości głową na dół — i leżę. Co zaś najdziwniejsza, to, że w mieście równie jak w całym kraju panowała zima bez śniegu, ale mroźna i sucha, tu zaś, nie rozumiem jakim sposobem, było błoto — zapewne sprowadzono je z południowych Włoch, albo z Afryki, mniejsza o to, dość, że w niem leżałem. Nie mogłem wygramolić się na brzeg, pomimo wszelkich usiłowań i zacząłem wołać o pomoc na całe gardło. Wołałem z pół godziny, nikt się nie pojawił. Zacząłem w rozpaczy z pełni płuc moich śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła“, w nadziei, że policja zwietrzy jaką rewolucję i wydobędzie mię z tej dziury — ale gdzie tam! Wszystko, jakby wymarło. Nareszcie, nie pojmuję już jakim cudem, wydrapałem się z tego samotrzasku, nastawionego na spokojnych obywateli, ale na dnie jego został mój kapelusz, a co gorsza, zgubiłem okulary i wśród szamotania się z trudnościami terenu zapomniałem zupełnie, z której strony wpadłem w jamę, a z której wylazłem. A tu, wyobraź pan sobie, ciemno do koła, choć płacz... Z tem wszystkiem, trudno było nocować pod gołem niebem, trzeba było iść dalej, z gołą głową, i nie widząc absolutnie nic przed sobą. Stawiałem ostrożnie nogi i dotarłem nareszcie do jakiejś kamienicy, wzdłuż której się