kobiet. Ządał wprawdzie bezpośredniego udziału ich przy wyborach, jednak dodawał z kompromisową grzecznością: „jeżeli można“, w przeciwnym zaś razie bez długiego namysłu zgadzał się i na pośrednie. W równouprawnieniu obu płci widział głównie dźwignię dostojniejszych wpływów macierzyństwa[1]. Kobiecie przyznawał serce; rozum — mężczyźnie. Wierzył ślepo w doniosłość wychowania tylko rodzicielskiego bez względu na błędy, które nie przygotowane do zadań swoich, matki popełniać mogą. W dziedzinie pracy uznawał chałupnictwo z którem walczą dziś ekonomiści socjolodzy. Podnosił filantropję, to zło (w tej chwili konieczne), które zniknąć musi we wzorowych ustrojach gospodarki państwowej. Największą jednak, po prostu niezrozumiałą herezję spotykamy przy określeniu stanowiska kobiety w małżeństwie: „Władza mężowska jest nietykalna“ — twierdzi Prądzyński. Równouprawnienie nie może od niej kobiety uwolnić. Spółka małżeńska zawiązuje się kosztem nieuniknionej ofiary ze strony domowej niezależności kobiety. Wszelkie przeciwko temu protestacje za wybuch rozkiełznanej swawoli uważać należy.
Zkąd taki nagły zwrot w tył?
„Ustęp ten w pracy bardzo postępowej wygląda, jak sztucznie wklejona, a z nader wstecznej książki wydarta stronnica“ — woła Świętochowski.
Mimo tych dziwnych zboczeń, książka Prądzyńskiego wyryła ślad niezatarty. Ukazawszy się w tym samym roku, w którym umarł John Stuart Mill, przyniosła nam jakby zagrobową pobudkę wielkiego tego apostoła idei wyzwolenia kobiet.
- ↑ Czy może dzielnych i światłych obywateli wychować matka, która, nie będąc z żadnej strony w życie ogółu wcielona nie rozumie, co to jest rzecz publiczna i o obowiązkach obywatelskich żadnego nie ma pojęcia? (O prawa kobiet str. 221).