szewiczówna, Pelagja Dąbrowska i tyle innych, z orężem lub bez oręża walczących bohaterek nie znały celów prócz ołtarzy własnego poświęcenia dla dobra ojczyzny. Wyzwolone przez chrzest krwi męczeńskiej, w społeczeństwie, któremu siebie niosły w ofierze, nie miały jednak praw.
Dopominać się o nie? W grozie klęski trzech rozbiorów czy byłaby pora, czy byłby etyczny czyn?..
I entuzjastki, które dusiły się w nakazach tradycji, i wykołysane ich bujnym porywem następne pokolenie kobiet nie umiało, nie chciało, uważało za czyn nieobywatelski wołać wraz z Olimpją de Gouges: „kto ma prawo do szafotu, musi mieć prawo i do trybuny“...
Przyzwyczajony do cichej, pokornej ofiarności kobiet działaczek ogół nasz, za szaleństwo uznał pierwsze hasła emancypacji. Szydzono, drwiono z entuzjastek. Z niedowierzaniem, jak na płód obłąkańca, patrzono na książkę Prądzyńskiego. A jednak, ani entuzjastki, ani Prądzyński nie wprowadzali idei równouprawnienia w najszerszem jej znaczeniu.
Hasło takie padło dopiero w latach 80-tych. Rzucił je nie pozytywizm nasz, jak sądzi się u nas powszechnie, pierwszy jego krzewiciel bowiem w zakresie nauk społecznych, Józef Supiński, był jak wiadomo, nieprzyjacielem ruchu kobiecego. Przygotowali jednak grunt do niego młodzi pozytywiści: Świętochowski[1], Chmielowski, Adam Wiślicki, Prus (w pierwszym okresie twórczości swej) i inni. Przyszło ku udręczeniu struchlałej opinji, która dojrzała w niem zagładę rodziny, jad zepsucia, rozprzężenie nakazów etycznych, kłęske narodn...
Z żądaniem pełnych, bezkompromisowych praw po-
- ↑ Świetnemi swojemi odczytami „O wyższem i średniem wykształceniu kobiet“ (1873 r.), drukowanemi w Przegl. Tygodniowym.