noc, przegadaną z towarzyszem idei (Małgorzata w Rówieśnicach), padnie martwy blask na cichy Sezam. Jasny dzień zaciera wspomnienie: nic nie było, słowa pierzchły...
Z delikatnym skalpelem podchodzi Zofja Rygier-Nałkowska do najtajniejszych drgnień myśli, uczuć, porywów i żądań kobiety. Gdy pierwsze jej typy nie przekraczały zaklętego koła intelektualistek „o mózgu płomiennym a zimnym sercu, trawionych wiecznem pragnieniem niepospolitości i gorączką ambicji”[1] ostatnie już wybujały na podłożu tęgiej duchowej odrębności i od samoanalityczki Hani, mieniącej się, jak nokturn Chopina, księżycową chromatyką niespełnionych pragnień, niewyśnionych snów, — aż do przełomowej bohaterki Księcia, wyrwanej burzą rewolucyjną z samolubstwa mózgowych refleksji i tragicznej, posągowej Małgorzaty, tej Antygony naszych czasów, — wnoszą z sobą nowe zupełnie pierwiastki.
Literatura rewolucyjna ostatniej doby zerwała wszystkie więzy. Kto miał jaką skargę w sobie, wypowiada ją.
Krzyk kobiety góruje nad innemi. Dławiono jej duszę ludzką w fabrykach rodzinnych; nie pytano nigdy i o nic, bo na wszystko była gotowa odpowiedź, zanim pytanie wylęgło się na ustach[2]. Z bielmem w oczach gnano w świat, a za pierwszem poślizgnięciem śpiewano requiem, jak nad umarłą i nie pomagano wstać.
Z dzikim skowytem zgrzytów rodzinnych pędzą na bezdroża niezrozumiane przez matki, ojców, mężów, siostry, braci dekadentki Marion, beznadziejnie smutne jak