Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Dicku, jeżeli ne jesteś dżentelmenem, to przynajmniej...“
Zdanie nagle się urwało. Maisie przypomniała sobie, kiedy słowa te zostały zastosowane po raz ostatni.
— „Staraj się zachować, jak człek przyzwoity“ — wypalił Dick bez namysłu. — Doskonale. Zjemy drugie śniadanie i pójdziemy do Fort Keeling... chyba, że wolisz tam pojechać?
— Powinniśmy iść piechotą, ze względu na szacunek dla tego miejsca. Jakże niewiele tu się zmieniło!
Skierowali się w stronę morza; szli uliczkami, temi samiuteńkiemi, co niegdyś — co chwila ulegając wrażeniu, jakie na nich wywierał widok zdawna znajomych przedmiotów. Naraz znaleźli się przed cukiernią, dla której żywili wielki szacunek w owych czasach, gdy cała ich gotówka, razem wzięta, wynosiła niespełna szyling tygodniowo.
— Dicku, czy masz parę pensów? — odezwała się Maisie napół do siebie.
— Tylko trzy... a jeżeli myślisz, że dostaniesz dwa pensy, żeby sobie kupić cukierków miętowych, to się bardzo mylisz. Ona powiada, że cukierki miętowe nie są dla dziewczynek.
Znowu się roześmiali i znowu policzki Maisie okryły się rumieńcem, a w sercu Dicka zawrzała krew. Po obfitem drugiem śniadaniu poszli na wybrzeże, w stronę Fort Keeling, brnąc przez pusty, wiatrem sieczony, szmat lądu, którego ani myślał bezcześcić żaden budowniczy. Ciągnął tu z nad morza wiatr niezbyt silny, lecz tchnący ostrością zimy, i gwizdał im koło uszu.
— Maisie, — rzekł Dick, — koniuszek twego nosa zabarwia się już na błękit pruski w surowym tonie. Będę biegł z tobą na wyścigi, dokąd tylko zechcesz, i o co tylko zechcesz.