Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Owszem, czuję wyrzuty, a każda rozmowa na ten temat bardziej je rozjątrza.
— Więc nie mów o tem.
— Jakże mam temu zapobiec? Ilekroć zostanę na chwilkę sam na sam z tobą, ty zawsze musisz o tem mówić.. a jeżeli nie mówisz, wyrażasz to samo spojrzeniem. Ty nie wiesz, jak niekiedy gardzę sama sobą.
— Na litość Boską! — żachnął się Dick, zrywając się! niemal na równe nogi. — Powiedz-że mi teraz prawdę, Maisie, choćbyś mi już jej nigdy nie miała powiedzieć! Czy ja... czy ten frasunek cię nie nudzi?
— Nie... bynajmniej.
— A czy powiedziałabyś mi, gdyby zaczęło Clę to nudzić?
— Sądzę, że dałabym ci to odczuć.
— Dziękuję ci. Byłoby źle, gdyby miało być inaczej. Ale musisz być wyrozumiałą dla zakochanego; taki człowiek zawsze bywa nudziarą. Chyba już kiedy miałaś sposobność o tem się przekonać?
Maisie uważała, że nie warto odpowiadać na to pytanie, wobec czego Dick był zniewolony je powtórzyć.
— Prawda, miewałam do czynienia i z innymi mężczyznami. Naprzykrzali mi się zawsze wtedy, gdy miałam najwięcej roboty, i chcieli, żebym przysłuchiwała się ich słowom.
— Czy słuchałaś?
— Z początku i owszem... oni zaś nie mogli zrozumieć, czemu mnie to nic a nic nie obchodzi. Zazwyczaj chwalili moje obrazy, a ja brałam te pochwały za dobrą, monetę. Szczyciłam się temi pochwałami i opowiadałam o nich Kamiemu... Raz (nigdy tego nie zapomnę), Kami wyśmiał mnie z tego powodu.