Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/132

Ta strona została przepisana.

o, i mnóstwa innych, rzeczy; wtedy przekonasz się na własne oczy, co to koloryt, wspólnie docieczemy, co to jest miłość, a wtedy, być może, danem nam będzie tworzyć arcydzieła. Pójdź!
— Po co? — zapytała Maisie.
— Jakże można malować, jeżeli się nie widziało wszystkiego, lub chociażby tyle, ile można zobaczyć? A przy tem, najdroższa, ja cię kocham. Pójdź ze mną! Tutaj nie masz nic do roboty; nie jesteś związana z miejscem obecnego pobytu. Jesteś napoły cyganką... widać to z twej twarzy; ja zaś... mnie nie pozwala ustać spokojnie już sam zapach wodnych przestworów. Jedź ze mną za morze i bądźmy tam szczęśliwi!
Podniósł się i stanął w cieniu działa, wpatrując się w dziewczynę. Przykrótki przedwieczerz zimowy zbiegł rychło i zszargał ostatek swej poświetli. Ani się nie obejrzeli, a już księżyc, srebrząc się w mroźnem powietrzu, wschodził nad niezmąconą gładzią wód morskich. Długie, równoległe rysy, nabijane srebrem, wskazywały, gdzie zmarszczka wzbierającego przypływu odbija się od iłowych ławic. Wiatr ustał, wokoło panowała taka cichość, że było nawet słychać, jak — o kilkadziesiąt sążni opodal — jakieś oślisko chrupało zmarzniętą trawę. Kędyś z głębi księżycowej omży dochodziło jakieś ciche stukanie, podobne do stłumionych uderzeń bębna.
— Co to takiego? — zagadnęła Maisie pośpiesznie. — Brzmi to jak tętno serca. Skąd ten głos pochodzi?
Dick tak był nadąsany tem nagłem przerwaniem jego wywodów, że już nie porywał się na rozmowę, tylko siedział w milczeniu, łowiąc uchem ów odgłos. Maisie, siedząc pod lufą armatnią, przyglądała mu się nie bez pewnej obawy. Aż dotychczas pragnęła w duchu, ażeby nabrał rozsądku i przestał ją nudzić wrażeniami za-