Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/139

Ta strona została przepisana.

nieznane mi jest uczucie przygnębienia, troski i zawodu nieziszczonych pragnień? Jesteś szczęśliwa, że doznajesz go tylko przez cztery dni w tygodniu... Ale cóż to komu szkodzi?
— O, i bardzo nawet... jeżeliby to się skrupiało i na tobie.
— Tak, ale potrafiłbym uszanować twe uczucia. Kto inny możeby się na to nie zdobył... możeby cię wyśmiał. Ale niema o czem mówić. Skoro tak się zapatrujesz, widocznie nie kochasz mnie... jeszcze...
Przypływ niemal już zalał błotniste żuławy; ze dwadzieścia drobnych fal rozbiło się o wybrzeże, zanim Maisie zdobyła się na odpowiedź.
— Dicku, — odezwała się pomału, — wierzę niezbicie, że jesteś o całe niebo lepszy ode mnie.
— Zdaje się, że to niema nic do rzeczy... Ale z czegóż o tem wnosisz?
— Nie zdaję sobie z tego sprawy dokładnie... w każdym razie z tego, co mówiłeś o twórczości i o wszystkiem. Przytem jesteś taki cierpliwy. Tak, jesteś o wiele lepszy ode mnie.
Dick jął naprędce rozważać szarzyznę życia przeciętnego mężczyzny, a przegląd ten bynajmniej nie wzbudził w nim poczucia wyższości nad innymi. Podniósł do ust rąbek otulającego ją płaszcza.
— Dlaczego — mówiła Maisie, udając, że tego nie zauważyła, — dlaczego ty widzisz to, czego ja dojrzeć nie potrafię? Nie wierzę w to, w co ty wierzysz... ale wierzę, że ty masz słuszność.
— Gdybym cokolwiek widział, Bóg świadkiem, że widziałbym to jeno dla ciebie... a wiem też, że nie powiedziałbym o tem nikomu prócz ciebie. Przez chwilę dawało mi się, że uświadomisz sobie wszystko; ale