Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/143

Ta strona została przepisana.

tak jak w istocie — nie w jednej barwie, ale w tysiącznych odcieniach. Światłość miesięczna wstąpiła w duszę Maisie, tak iż ona, zwykle zamknięta w sobie, rozkrochmaliła się i zaczęła gawędzić o sobie oraz o wszystkiem, co ją obchodziło... o mistrzu Kami, najmędrszym z nauczycieli, i o dziewczętach, które poznała w jego pracowni... o Polkach, które zapracowałyby się na śmierć, gdyby nie hamowano ich nadmiernej gorliwości... o Francuzkach, które bez ustanku opowiadają o sobie więcej, niż kiedykolwiek w życiu zdołałyby wykonać... o niechlujnych Angielkach, które beznadziejnie partolą robotę i nie mogą zrozumieć, że zamiłowanie nie zastąpi jeszcze talentu... o Amerykankach, których chrapliwe głosy, zakłócając ciszę skwarnego popołudnia, doprowadzają do ostateczności i tak już naprężone nerwy, podobnie, jak amerykańskie kolacje tych panien mogą każdego przyprawić o niestrawność... o hałaśliwych, rozwydrzonych Rosjankach, które plotą dziewczętom baje o upiorach, siejąc lęk i grozę... o głupawych Niemkach, które przybywają, aby nauczyć się jednego rodzaju, a wprawiwszy się w nim, odchodzą gdzieindziej i z tępą wytrwałością ustawicznie coś kopjują... Dick słuchał z zachwytem, dlatego że to mówiła Maisie. Znał to życie jeszcze z dawnych lat.
— Niewiele się zmieniło — odezwał się. — Czy zawsze tam kradną farby podczas śniadania?
— Nie kradną. To się nazywa ściąganiem. Ma się rozumieć, że tak bywa. Ja niewiele jeszcze mam na sumieniu... ściągam tylko ultramarynę... ale byli tacy, co ściągali nawet biel cynkową.
— Sam to nieraz robiłem. Nie da się temu zapobiec, gdy palety są pozawieszane. Każda farba jest wspólną własnością, skoro sama spłynie... nawet choćby się ją