Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Maisie rzuciła okiem na latarnie, na mgły i na szalony ruch uliczny. Dick miał rację; atoli w jej pojęciu koniarstwo nie kojarzyło się ze sztuką.
— Bywasz czasem bardzo miły, ale częściej miewasz dziwne szusy. Nie mam zamiaru przyjmować wierzchowców od ciebie, ani też narażać cię dziś nocą na nakładanie sobie drogi. Zajdę sama do domu. Proszę cię tylko, byś mi przyrzekł rzecz jedną. Nie będziesz już myślał o tych trzech pensach, co? Pamiętaj, że już ci je wypłacono; nie pozwolę, byś miał się dąsać i tworzyć kiepskie dzieła z powodu takiej drobnostki. Możesz być tak wielki, że nie powinieneś się zniżać.
Odpłaciła mu wet za wet... Nie pozostało nic innego, jak wsadzić Maisie do kabrjoletu:
— Do widzenia — ozwała się poprostu. — Przyjdziesz w niedzielę. Piękny to był dzień, Dicku. Dlaczegóż tak zawsze być nie może?
— Dlatego, że miłość jest jak robota piórkiem: musisz iść wtył lub naprzód; nie wolno ci stanąć w miejscu. Kiedy już o tem mowa... ćwicz się nadal w robotach piórkowych. Dobranoc, Maisie... a przez wzgląd na mnie... przez wzgląd na wszystko... uważaj na siebie.
Ruszył piechotą w stronę domu, dumając. Dzień ubiegły nie ziścił wprawdzie nadziei Dicka, niemniej jednak — co starczyło chyba za wiele dni innych — zbliżył go do Maisie. Reszta miała być teraz tylko kwestją czasu, a nagroda warta była czekania... Dick odruchowo skręcił znowu w stronę rzeki.
— Jak to ona zrozumiała odrazu! — mówił sobie, wpatrując się w wodę. — Natychmiast wykryła, jaki to grzech najwięcej mnie kusi, i rozgrzeszyła mnie. Miły Boże, jak to ona zrozumiała! I ona mi powiada, ze jestem od niej lepszy! Lepszy od niej! — roześmiał