tuację i sprawdzali, czy szczelina w tramie okrętowym się nie rozszerza.
— Byłeś wówczas kuchcikiem, czy palaczem okrętowym?
— Miałem jeszcze dość forsy, więc byłem pasażerem, inaczej, jak przypuszczam, zostałbym kuchtą, — odpowiedział Dick z całą powagą, zająwszy się znów orszakiem rozgniewnych małżonek. — Byłem jedynym pasażerem do samej Limy, a statek był prawie że pusty... to jest, pełen szczurów, karaluchów i skorpjonów...
— Ale co to ma wspólnego ze wspomnianem malowidłem?
— Bądź jeszcze na chwilę cierpliwy. Okręt ten służył dawniej do przewozu pasażerów z Chin, a niższy jego pokład miał prycze dla dwu tysięcy warkoczowców. Gdy wyładowano ich wszystkich, okręt świecił pustką i można było dowoli włóczyć się z kąta w kąt. Światło tam wsączało się przez małe okienka... póki się ktoś nie przyzwyczaił, trudno mu było przy tem oświetleniu brać się do jakiejkolwiek roboty. Całemi tygodniami nie wiedziałem, co z sobą począć. Mapy okrętowe były w strzępach, a nasz szyper, bojąc się spotkania z burzą, nie miał odwagi płynąć na południe; czynił więc, co było w jego mocy, by przejeżdżać kolejno koło wszystkich Wysp Towarzyskich. Schodziłem wówczas na dolny pokład i malowałem swój obraz na deskach bakortu[1], gdzie tylko zdołałem najdalej dotrzeć. Było tam nieco farby brunatnej i trochę zielonej, jakiej używają do malowania łodzi, oraz nieco czarnej mazi do smarowania żelaznych trybów... nie miałem nic ponadto.
— Pasażerowie pewno myśleli, że masz bzika.
- ↑ Lewy bok okrętu, licząc w kierunku jazdy. (P. tł.)