i aniołów... morskich djabłów, morskich aniołów oraz napół już utopionej duszyczki pomiędzy jednymi i drugimi. Trudno to tak opowiedzieć, ale ilekroć na dolnym pokładzie było dobre oświetlenie, malowidło przedstawiało się pięknie i niesamowicie. Jego rozmiary wynosiły 7x14 stóp, wszystko wykonane w mieniących się kolorach.
— Czy wiele natchnień dawała ci ta kobieta? — zagadnął Torpenhow.
— Ogromnie dużo... i ona i to morze... W obrazie tym było mnóstwo błędów w rysunku... pamiętam, że dopuszczałem się wielu skrótów, ot tak, dla samej przyjemności, a skróty te wypadały nieraz potwornie... mimo wszystko jednak była to najlepsza praca, jaką wykonałem kiedykolwiek... Okręt ów, jak przypuszczam, pewno już się potrzaskał lub poszedł na dno. Fiu! Co to były za czasy!
— I ostatecznie cóż się stało?
— Wszystko się skończyło. Gdy opuszczałem statek, ładowano nań wełnę, ale nawet tragarze do samego końca nie splugawili mi mego dzieła. Jestem święcie przekonany, że oczy złych duchów rzucały uroki na biedny przesądny ludek.
— A kobieta?
— Ona też była jak urzeczona, gdy skończyłem malowidło. Zawsze się żegnała, zanim poszła go oglądać. Pomyśleć sobie: tylko trzy farby i znikąd nadziei, by można się było można zaopatrzyć w coś więcej... naokoło przestwór morski, na statku ustawiczne zalecanki... a nadewszystko ciągła obawa śmierci... O Boże!
Oderwał wzrok od szkicownika i wlepił oczy w znajdującą się przed nim połać pokoju.
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/162
Ta strona została przepisana.