— Co za ordynarne kawały! — mruknął Dick. Nilghai przychodzi tylko wtedy, kiedy mnie niema w domu.
— No, bo ciebie nigdy niema w domu! Rycz, Nilghaju, niech-no i on posłucha:
Zdrad i mordów jest pełne Nilghajowe życie,
A jego pisma... wodą podlane obficie;
Ale głos nilgajowy, gdy tonami wzbiera,
Sprawia, iż nawet Mahdi z radością umiera!
zadeklamował Dick, przytaczając jeden z dopisków Torpenhowa na marginesie księgi Nungapunga. — Jak to nawołują łosie w Kanadzie, Nilghai?
Nilghai roześmiał się. Śpiew był jedyną cechą jego ogłady towarzyskiej, o czem miano sposobność przekonać się w niejednym namiocie prasowym kędyś w dalekich krajach.
— Co mam śpiewać? — zapytał, obracając się w fotelu.
— „Moll Roe in the Morning“ — podpowiadał Torpenhow, co mu ślina na język przyniosła.
— Nie! — żachnął się Dick.
Nilghai rozwarł oczy szeroko. Stara śpiewka, którą on (jeden z bardzo niewielu) umiał całą na pamięć, nie była piękna, ale Dick przysłuchiwał się jej wielokrotnie dawnemi czasy i nigdy się na nią nie dąsał. Bez żadnych przegrywek wpadł odrazu w ową górną nutę, która skupia i drżeniem przejmuje serca morskich włóczęgów:
Bywajcie nam zdrowe, hiszpańskie dziewoje!
Bywajcie nam zdrowe, dziewoje Hiszpanji!...
Dick obrócił się przejęty niepokojem... bo oto posłyszał, jak ostroga Barralonga pruje z szumem powierzchnię zielonawych mórz, dążąc kędyś ku Krzyżowi Południa. Naraz ozwał się chór: