Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/171

Ta strona została przepisana.

sztów podróży. Teraz trafiłeś w samo sedno. Ruszaj w świat, weź się do roboty i zdobywaj nowe wrażenia.
— Pozbądź się nieco sadła... okropnie się roztyłeś — mówił Nilghai, zrywając się z szezlongu i chwytając Dicka swą szeroką garścią tuż ponad żebra. — Miękki jak glina... aż porósł tłustością z przekarmienia. Trzeba się nieco rozruszać, Dicku!
— Jesteśmy jednakowo otyli, mój Nilghaja. Gdy ruszysz na najbliższą wyprawę, klapniesz na ziemię, przewrócisz gałami, rozdziawisz gębę i skonasz z apopleksji.
— Mniejsza o to. Ty pakuj się na okręt i... w drogę! Jedź znów do Limy, albo do Brazylji. W Ameryce północnej zawsze bywają zamieszki.
— Czy sądzisz, że potrzeba mi dopiero mówić, gdzie mam jechać? Świat przede mną otwarty; w tem tylko sęk, gdzie się zatrzymać. Ale ja zostanę tutaj, jakem to już wam powiedział.
— Zatem chcesz być pochowany na Kensal-Green i obrócić się w proch pospołu z innymi? — rzekł Torpenhow. — Czy myślisz o własnych interesach? Daj za wygraną i jedź. Masz dość pieniędzy, by podróżować jak król.
— Masz, Torp, doprawdy najdziwaczniejsze pojęcia o sposobach rozrywki. Wydaje mi się, że oto oglądam sam siebie, jadącego pierwszą klasą wygodnego statku pasażerskiego o pojemności sześciu tysięcy ton... że wypytuję się palacza, co to takiego wprawia w ruch maszynę i czy w kotłowni nie jest za gorąco. Hoho! Jeździłbym sobie, jak ostatni darmozjad, gdybym się kiedy jeszcze wybrał na morze... cóż, kiedy wcale o tem nie myślę! Ale pójdę na ustępstwa... i na początek urządzę sobie małą przejażdżkę.