Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/172

Ta strona została przepisana.

— Bądź co bądź, i to coś znaczy. Dokądże to pojedziesz? — zaciekawił się Torpenhow. — Bardzoby ci się przydała taka przejażdżka, mój stary.
Nilghai zauważył, że Dick filuternie mruga powiekami, wobec czego sam postanowił nie mieszać się do rozmowy.
— Nasamprzód pójdę do stajni Rathraya, wynajmę konia i przejadę się na nim z wielką ostrożnością aż do Richmond Hill. Potem odprowadzę go stępa zpowrotem, ażeby — nie daj Boże — wierzchowiec się nie zziajał, bo miałbym wówczas wcieranie od Rathraya! Zrobię to jutro... by nabrać powietrza i wprawy.
Bach!
Dick ledwo zdążył podnieść w górę łokieć i zasłonić się przed poduszką, którą skwaszony Torpenhow cisnął mu w głowę.
— Tak, tak! powietrza i wprawy — przy wtórzył Nilghai, waląc się na Dicka całym ciężarem swej tuszy. — Zaraz tu będzie miał jedno i drugie. Torp, dawaj-no miech!
W tem miejscu pogadanka naraz się urwała, przechodząc w burdę, gdyż Dick ani nie myślał ust otworzyć, póki Nilghai silnym chwytem nie zatkał mu nosa, a i wtedy dość było kłopotu, zanim udało się nareszcie wtrynić przemocą dzióbek miecha pomiędzy zaciśnięte zęby. Zresztą, nawet mając usta tak zakneblowane, Dick czynił słabe wysiłki, by swoim wydechem oprzeć się prądowi wtłaczanego powietrza; policzki mu się wzdęły, a ustami raz wraz prychał rozgłośnie. Gdy napastnicy, osłabieni ciągłemi wybuchami śmiechu, ustali nieco w zapędzie, on jął tłuc ich po głowie puszystą poduszką porwaną ze sofy, aż rozdarła się wsypka i z jej wnętrza zaczęło rozlatywać się pierze na cały pokój. Binkie