Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/195

Ta strona została przepisana.

to Dick przewidywał, zmieniły do niepoznania dziewczynę.
— Czego się pan tak na mnie patrzy? — ozwała się gorączkowo. — Niech pan przestanie. Pan okropnie wygląda, gdy mi się tak przypatruje. Pan mnie nie lubi, prawda?
— To zależy od twego zachowania.
Odtąd Bessie zachowała się przykładnie; jedynie z końcem każdego seansu trudno było skłonić ją do wyjścia na zaszarzałą ulicę. Wolała daleko bardziej pracownię i duży fotel przy kominku, gdzie przesiadywała, trzymając na kolanach kilka skarpetek dla wytłumaczenia zwłoki. O takiej porze zawsze do pokoju zachodził Torpenhow, a Bessie ożywiała się, opowiadając osobliwe i przedziwne historje ze swej przeszłości, a jeszcze większe cuda o teraźniejszej poprawie doli. Przyrządzała im herbatę, jak gdyby miała do tego upoważnienie; przy tej sposobności nieraz Dick nadybał wzrok Torpenhowa, utkwiony w jej zgrabnej, drobnej kibici, ponieważ zaś krzątanie się tej dziewczyny po pokoju rozniecało w młodym malarzu ognistą tęsknotę do Maisie, więc odgadywał, dokąd zmierzały myśli przyjaciela.
Bessie z niezwykłą pieczołowitością dbała o stan bielizny Torpenhowa. Rzadko odzywała się do niego w towarzystwie, za to niekiedy gawędzili z sobą sam na sam na schodach.
— Ale-ci też dureń ze mnie skończony! — mówił Dick sam do siebie. — Wiem, jak to nas wabią czerwone blaski kominków, gdy wałęsamy się po obcem mieście... a my tu prowadzimy życie tak odludne, sobkowskie. Dziwię się, ze Maisie nie doznaje czasami tego uczucia... Ale teraz nie mogę przecie wyrzucić Bessie za drzwi! Sprawa się rozpoczęła, jak tylko można, najgorzej... niewiadomo na czem si to skończy.