Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/196

Ta strona została przepisana.

Pewnego Wieczora, po seansie, który przeciągnął się aż do zupełnego zmroku. Dick zapadł w lekką drzemkę; nagle obudził go jakiś stłumiony głos w pokoju Torpenhowa.
— No, jakże się teraz wziąć do rzeczy? — myślał, zrywając się na równe nogi. — Głupioby to wyglądało, gdybym tam wchodził... O, Bóg ci zapłać, Binkie!
Foksterjer, wypadłszy całą siłą swego impetu, maluchnym pyszczkiem roztrącił przymknięte drzwi pokoju Torpenhowa i przybiegł usadowić się wygodnie na Dickowym fotelu. Drzwi niepostrzeżenie otwarły się na oścież, tak iż Dick poprzez platformę podestu mógł w półświetle dostrzec Bessie, wywnętrzającą się wobec Torpenhowa. Klęczała u jego nóg i dłońmi oplotła mu kolana.
— Wiem... wiem... — mówiła z prostoduszną poufałością. — Nie powinnam tego czynić, ale... nic na to nie umiem poradzić... Pan był dla mnie taki dobry... taki dobry... i nigdy pan we mnie nic nie upatrzył. A ja tak starannie wszystko panu reperowałam... a jakże, reperowałam... O, wcale się nie domagam, żeby się pan ze mną ożenił. Gdzie mi tam o tem myśleć? Ale czy... czy pan mógłby mnie zabrać do siebie i żyć ze mną, póki nie trafi się panna, jak należy? Ja jestem panną taką, co to niecałkiem jest w porządku... wiem o tem... Ale będę harować... ręce sobie urobię i poobijam aż do kości, żeby tylko panu dobrze ze mną było. A przecie nie jestem brzydka. Proszę mi powiedzieć, czy pan się zgadza?
Dick ledwo rozpoznał głos Torpenhowa w odpowiedzi, którą usłyszał po chwilce:
— Ależ zastanów się. Przecież z tego nic ci nie przyjdzie. Skoro tylko gdzieś w świecie wybuchnie wojna,