Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/197

Ta strona została przepisana.

starczy tylko krótkie zawiadomienie, a będę musiał w te pędy jechać tam, gdzie mi każą. Wystarczy jedno zawiadomienie... moja droga.
— I cóż z tego? Więc... aż do czasu pańskiego odjazdu... Aż do czasu pańskiego odjazdu. Przecie niewiele żądam, a... pan nie wie, jak doskonale znam się na gotowaniu!
Objęła mu szyję ramieniem i ciągnęła ku sobie jego głowę.
— A więc... więc... do czasu... mojego odjazdu...
— Torp! — zawołał Dick z przeciwległego progu, prawie nie umiejąc opanować swego głosu. — Chodź-no tu, stary, na chwilę. Jestem w kłopocie... „Daj Boże, żeby nie usłyszał.“
Z ust Bessie dobyło się coś w rodzaju przekleństwa. Bała się zawsze Dicka, więc w śmiertelnej trwodze zbiegła pędem ze schodów, ale zda się, iż wiek cały upłynął, zanim Torpenhow wkroczył do pracowni. Zbliżył się do okapu kominka, wcisnął głowę w ramiona i jęknął, jak zraniony buhaj.
— Jakiem-że prawem, do kaduka, wtrącasz się do mnie? — przemówił nakoniec.
— Kto tu z czem się wtrąca? Wszak zdawna ci już mówił głos rozsądku, że nie powinieneś tak się błaźnić. Była to ciężka mitryga i udręka, na św. Antoniego, ale teraz masz całkowitą rację!..
— Nie trzeba było pozwalać, ażeby ona szwendała tu przed mojemi oczyma, jak gdyby była panią w tych pokojach. To właśnie mnie tak podnieciło. Zawsze rzecz taka obudzą w samotnym mężczyźnie pożądliwość, co, nieprawda? — tłumaczył się Torpenhow ze skruchą.