Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/204

Ta strona została przepisana.

częły mu się przesuwać szeregi zwolna wirujących młyńców ognistych.
— Niedobrze z nami, mała psino! Chodźmy do domu. Gdybyż Torp już powrócił!
Ale Torpenhow bawił w Anglji południowej, zwiedzając doki okrętowe w towarzystwie Nilghai’ego. Listy jego były krótkie i pełne tajemniczości.
Dick nigdy od nikogo nie żądał, aby podzielał jego radości lub strapienia. W osamotnieniu pracowni, coraz to częściej przystrajanej błoną szarej gazy w jednym z kątów, tłumaczył sobie, że jeżeli jego przeznaczeniem była ślepota, tedy nawet wszyscy Torpenhow’owie z całego świata nie zdołają go uratować.
— Nie mogę przecie odwoływać go z przejażdżki, na to ażeby tkwił tutaj i rozczulał się nade mną. Muszę sam przebijać się przez te przypadłości! — mówił do siebie.
Leżał na sofie, zagryzając wąsa i usiłując wyobrazić sobie czarność nocnej ciemności. Naraz przypomniało mu się pewne osobliwsze zdarzenie z czasów pobytu w Sudanie.
Było to tak. Jakiś żołnierz został niemal wpół rozpłatany szeroką włócznią Araba. Przez chwilę nie czuł wcale bólu; dopiero rzuciwszy okiem na ziemię, obaczył, że uchodzi zeń krew żywotna. Ogłupiałe zdumienie na jego twarzy było tak niezmiernie pocieszne, że Dick i Torpenhow, jeszcze niestrudzeni i nienadszarpnięci walką o życie, wybuchnęli gromkim śmiechem; żołnierz chciał jakby im zawtórować, ale gdy wargi mu się rozchyliły baranim grymasem, nagłe schwyciła go katusza konania i biedak, rzężąc, zwalił się im pod stopy. Dick roześmiał się znowu, przypomniawszy sobie tę okropną scenę. Tak mu się wydała podobną do jego własnego losu!