Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— Wszystko, co ze mnie zostało. Siadajcież, Binkie doskonale się miewa, a ja tu malowałem coś, co zapowiada się morowo.
Zatoczył się w miejscu.
— Zdaje się, zmalowałeś tu coś najgorszego, na co tylko potrafiłeś się zdobyć! Człowiecze, toż jesteś...
To rzekłszy, Torpenhow zwrócił się wymownie do swoich towarzyszy, na co oni wyszli z pokoju, aby gdzieindziej poszukać sobie śniadania. Wtedy dopiero rozpoczęła się rozmowa w cztery oczy, ale że napomnienia, udzielane przez przyjaciela, są rzeczą nazbyt świętą i poufną, by można je było drukować, i że Torpenhow używał zwrotów i przenośni niezbyt przyzwoitych, a jego pogardy niepodobna przetłumaczyć na żaden język, przeto nikt nigdy się nie dowie, co podówczas mówiono do Dicka, który wciąż tylko mrugał i przewracał oczyma i skubał się po rękach.
Wkrótce jednak winowajca uznał potrzebę zachowania choćby cząstki godności osobistej. Był święcie przekonany, że w niczem nie uchybił cnocie, a ponadto były względy, o których Torpenhow nic nie wiedział, to też Dick chciał mu wszystko wytłumaczyć.
Powstał, starał się rozprostować ramiona i jął przemawiać do człowieka, którego twarz ledwie mu była widoczna.
— Masz słuszność — ozwał się — ale i ja także. Wnet po twoim odjeździe zaczęły mi dokuczać oczy. Poszedłem więc do okulisty. Ten włożył mi do oka maszynę do nabijania gazu... to jest, chciałem powiedzieć, maszynkę gazową... było to już bardzo dawno. Potem powiedział: „Blizna na głowie... cięcie pałaszem... nerw oczny.“ Rozważ to sobie. Więc już zaczynam ślepnąć. Zanim wzrok utracę, mam się uporać z jedną