Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/217

Ta strona została przepisana.

— To sztuczka — ozwał się Dick, zanosząc się śmiechem z radości, że tak trafnie podchwycono myśl jego. — Nie mogłem oprzeć się chętce i pozwoliłem sobie na ten figiel. Jest to francuska sztuczka, której nie potrafiłbyś zrozumieć; niech ci więc wystarczy, że polega ona na lekkiem przekręceniu głowy i leciuchnym skrócie jednej połowy twarzy od załomu podbródka aż do koniuszka lewego ucha... tak, i na pogłębieniu cienia pod płatkiem małżowiny usznej. Jest to oczywista sztuczka, ale skorom już utrwalił pomysł, miałem prawo z nim sobie poigrać. O, cacanie! o, moja piękna!
— Amen! istotnie jest piękna. Potrafię to wyczuć!
— Wyczuje to każdy człowiek, który sam doznał bólu — rzekł Dick, klepiąc się po łydce. — Zobaczy tutaj uosobienie swej zgryzoty i nawet gdyby tęgo mu doskwierało strapienie, to dalibóg odrzuci w tył głowę i śmiać się zacznie... jak ona się śmieje w tej chwili. Wlałem w nią całą żywotność mego serca i światło mych oczu... i nie dbam o to, co mię czeka... Jestem znużony... okropnie znużony. Chyba się położę spać. Zabierz stąd wódkę, już odsłużyła swą powinność; wypłać Bessie trzydzieści sześć suwerenów, a trzy w dodatku, na szczęście. Zasłoń obraz.
Prawie nie domówiwszy tego zdania, zwalił Ssię na szezlong i zasnął; twarz miał bladą, steraną.
Bessie pokusiła się ująć Torpenhowa za rękę.
— Czy pan już do mnie nigdy nie myśli zagadać? spytała, ale Torpenhow wpatrywał się wciąż w Dicka.
— Ileż to próżności mieści się w tym człowieku!... Jutro wezmę go w swe ręce i oporządzę, jak się należy. Wart tego... No, cóż tam jeszcze, Bessie?
— Nic. Trochę tu ino posprzątam, a potem se pójdę. A nie mógłby mi pan dać tej trzymiesięcznej